Hucpa wokół inflacji

Dodruk pustego pieniądza i zaniżanie stóp procentowych – sztucznie wzmagające akcję kredytową – nie mają żadnego racjonalnego uzasadnienia, tak na płaszczyźnie ekonomicznej i prawnej, jak też w ocenie moralnej. Nowo wykreowane środki płatnicze nie wnoszą do gospodarki absolutnie niczego pożytecznego, jeśli nie towarzyszą im nowo wytworzone aktywa rzeczowe (maszyny, urządzenia, materiały), których przedsiębiorcy mogliby użyć do projektowanych przedsięwzięć

Mateusz Morawiecki (foto. gov.pl)
PAFERE WIDEO

Od rządu, poprzez media głównego nurtu, niczym mętny ściek płynie do nas fałszywy przekaz o istocie inflacji i jej podłożu. We wtorek 11.01.2022 podczas ogłaszania tzw. Rządowej Tarczy Antyinflacyjnej 2.0, premier Morawiecki zaapelował do Polaków, aby… na własną rękę sprawdzali, czy sklepikarze obniżyli ceny w związku z tymczasowym złagodzeniem akcyzy i VAT-u. Równocześnie zagroził ewentualnym nasłaniem na sprzedawców Inspekcji Handlowej. Jest to swoisty progres w stosunku do jego wystąpienia z 7.01.2022, kiedy to zaledwie apelował do przedsiębiorców, żeby w obliczu inflacji w miarę możliwości powstrzymywali się od podnoszenia cen.

Jako żywo przypomniały mi się słowa jednego z parlamentarzystów, które w 1992 r. padły z mównicy sejmowej – „Rząd rżnie głupa!” Wtedy rżnął – teraz też rżnie i to na potęgę. Zarówno Mateusz Morawiecki (z racji wcześniejszego zatrudnienia w sektorze finansowym), jak i Adam Glapiński (z racji wykształcenia ekonomicznego i prezesury NBP) świetnie zdają sobie sprawę, co jest prawdziwą przyczyną inflacji. Wiedzą również i to doskonale, że większość społeczeństwa jest w tym kompletnie pogubiona. Co zatem miało znaczyć wystąpienie z 11.01.2022? Ano to, że pan premier treścią tego przekazu wyznaczył ludowi „winowajcę zastępczego” do potępiania. Chłopca do bicia. No bo skoro mamy „wolny rynek”, to kto na nim ustala ceny? Przedsiębiorcy! Ich przeto wińcie obywatele za drożyznę, jaka nastała! Nie rządzących, drukujących puste pieniądze, polityków!

Jest wysoce prawdopodobne, że jeżeli rząd nadal będzie podążał tym szlakiem zaradzania konsekwencjom tego drukowania, to w ramach dalszego progresu całego widowiska wkrótce czeka nas z jego strony ustalanie cen maksymalnych na większość towarów, a może i ich reglamentacja. Nie ma tu znaczenia, że już od starożytności znana jest nieskuteczność takich rozwiązań, a wręcz ich gospodarcza i społeczna szkodliwość. Już w 301 r.n.e. cesarz Dioklecjan, ustalając dla dobra najuboższych dopuszczalne granice cen na podstawowe artykuły w Cesarstwie Rzymskim, doprowadził do gwałtownego załamania ich podaży. Rychło okazało się bowiem, że kupcy musieliby dostarczać te dobra zaledwie po kosztach, a często także poniżej ich realnego poziomu. W odpowiedzi jedni wytwórcy zmienili branże, inni przeszli z towarami w szarą strefę. Winowajca natomiast był jeden – władca, który wcześniej bez ograniczeń psuł monetę, obniżając w niej zawartość kruszcu, żeby wybić jak najwięcej sztuk dla spłacania swoich osobistych zobowiązań. W III i IV wieku n. e. inflacyjny wzrost cen w Imperium Romanum sięgał 20% rocznie.

Dioklecjan też próbował przerzucić winę na przedsiębiorców. Strategia odwracania publicznej uwagi właśnie w tę stronę ma więc wielowiekową tradycję. Z czasem grono „winowajców zastępczych” rozszerzono o „chciwych pracowników”, domagających się podwyżek płac oraz o „chciwych szejków naftowych”, podrażających ropę na światowych rynkach.

W zasadzie we wszystkich krajach, gdzie obywatele borykają się z postępującą drożyzną, władze stosują podobną narrację. Ma ona m.in. przedstawiać inflację jako ułomność gospodarki rynkowej trwale wpisaną w jej naturę. Ułomność, która okresowo „lubi o sobie przypomnieć”, ale wówczas dzielny i zatroskany rząd spieszy ludowi z pomocą rozmaitymi „tarczami” i „parasolami”. I prawda jest niestety taka, że większość społeczeństwa tę narrację „kupuje”.

Istnieje cała lista gotowych sformułowań propagandowych, mających odbiorcę – nie daj Bóg bliskiego wykrycia autorów złej polityki monetarnej i gospodarczej – wyprowadzić na jak najdalsze manowce. Na przykład „zjawisko inflacji”, „zjawisko bezrobocia”; zjawisko – jak wiadomo – ma to do siebie, że przeważnie dzieje się samo, bez udziału człowieka, więc pewnie nie ma co nawet zaczynać dochodzenia czyjejś winy. (No chyba żeby mocno trzeba było, to zawsze znajdą się na podorędziu jacyś „niedobrzy spekulanci” i „źli czarnoksiężnicy”).

Podobnie czytamy i słyszymy także teraz: „inflacja, która dotknęła całą Europę” (to żebyśmy pamiętali, że obecnie wystąpiła nie tylko u nas) albo: „także do nas dotarła inflacja” (czyli, że niby wzrost ogólnego poziomu cen przychodzi niczym chłodny front pogodowy, ogarniając regiony i narody po kolei).

Dla nieco bardziej inteligentnych przygotowano listę tzw. przyczyn zewnętrznych, które nasz nieszczęśliwy kraj, niejako z konieczności, „zaimportował”, jak choćby:

  1. pandemia, która wywołała spadek produkcji,
  2. wzrost cen paliw na świecie i ich ograniczona podaż,
  3. wzrost kosztów energii z powodu unijnego systemu opłat za emisję CO2 tzw. ETS.

Przyczyny „wewnętrzne” są natomiast niechętnie wymieniane, i to dopiero na specjalne życzenie najbardziej dociekliwych.

Owszem – przeciętny poziom cen w ciągu minionych dwóch lat podniósł się w wielu krajach – w tym w Europie – ale gdyby stało się to głównie za sprawą wspomnianych wyżej czynników obiektywnych – wspólnych przecież wielu państwom – ów wzrost powinien być mniej więcej wyrównany. Skoro tak nie jest i widać wyraźne różnice pomiędzy krajami oraz znaczącą przewagę Polski nad średnią unijną (indeks cen CPI wyższy o kilka punktów procentowych), to z pewnością wiodąca przyczyna musi być inna. Co więcej – gdyby wymienione czynniki odgrywały główną rolę, zadziałałyby na indeks CPI w państwach raczej incydentalnie i skokowo – nie zaś w sposób długotrwały i ciągły. Zwłaszcza, że tzw. inflacja bazowa, wysoka w stosunku do wartości CPI, przeczy takiej ich pozycji.

W kwestii inflacji mamy do czynienia z gigantycznym kłamstwem – o wiele gorszym niż opisana wyżej medialna manipulacja. Kłamstwem zawitym w samej jej definicji, modyfikowanej od połowy XX wieku (najwyraźniej na czyjeś odgórne zlecenie i użytek) tak, aby ogarnąwszy nią coraz więcej rzekomych przyczyn, zepchnąć na bok jej prawdziwą przyczynę – wzrost podaży środka płatniczego w tempie szybszym od podaży towarów i usług w zamian. Oddziaływanie wymienionych czynników zewnętrznych, bez równoczesnego „pustego dodruku” środka płatniczego, skutkowałoby jedynie zmianą preferencji zakupowych; zwiększeniem wydatków na zakupy – te absolutnie konieczne – przy ograniczeniu lub rezygnacji w to miejsce z pozostałych. Po prostu – nie byłoby dodatkowych środków na pokrycie dodatkowych zobowiązań! Pamiętajmy, że przedmiotem pomiaru przy ustalaniu indexu CPI czy PPI – nie są ceny zgłaszane przez dostawców (wystawiane na sklepowych półkach), ale te zaakceptowane na rynku faktycznie dokonywanymi transakcjami. Przy sztywnej polityce monetarnej, przy ograniczeniu emisji pieniądza poprzez zakotwiczenie jej w jakimś obiektywnym czynniku, jak np. za czasów klasycznego parytetu złota – ogólny wzrost wydatków z powodu czynników kosztowych praktycznie nie byłby możliwy. Pokazuje to historia państw objętych „złotą kotwicą” w drugiej połowie XIX i początkach XX wieku. (Np. w USA przez cały okres 1880-1914 średni roczny wzrost cen wynosił zaledwie 0,1%. Także Zjednoczone Królestwo przez ponad sto lat mogło cieszyć się stabilnymi cenami artykułów konsumpcyjnych).

We współczesnej definicji całe pojęcie inflacji ma się zamknąć w enigmatycznym „wzroście przeciętnego poziomu cen”, choć przez całe stulecia było nią osłabianie wartości wymiennej pieniądza jego sztucznym nadmiarem. Mikołaj Kopernik – nie tylko wielki astronom, ale też wytrawny ekonomista – w traktacie „O sposobie bicia monety” z 1526 r. proceder ten nazwał „spodleniem monety” i przestrzegał przed społeczną katastrofą jaką niesie. Przestrzegali przed tym także klasycy „austriackiej szkoły ekonomii”, których współcześnie próbuje się bagatelizować. Ekonomista i republikański polityk – Percy L. Graves podkreślał, że przedefiniowania pojęć dokonuje się najczęściej po to, by uniknąć odpowiedzialności za łamanie ustalonych reguł („Inna definicja – to inna odpowiedzialność!”).

Pod tą zmienioną definicją, niczym za zasłoną dymną, rządzący za pośrednictwem banków centralnych świadomie i planowo od lat uprawiają swój oszukańczy proceder. Instytucjonalna kradzież jaką jest „dodruk” pieniądza nie jest żadną ekonomiczną koniecznością podyktowaną potrzebami rozwojowymi gospodarek. Ma on zwyczajnie ułatwiać rządzenie. Straszy się, że wzrost wytwórczości bez zwiększania środka płatniczego wywoła deflację. Operuje się tu wypaczoną definicją również tego pojęcia. Umocnienie pieniądza pod wpływem aktywności gospodarczej społeczeństwa jest prostą i oczekiwaną konsekwencją oraz nagrodą dla obywateli za ich zborowy wysiłek, nie zaś zjawiskiem negatywnym. Naprawdę groźne są odgórne ingerencje polityków i urzędników w rynek, w system finansowy i prawny.

Europejski Bank Centralny od momentu swego powstania deklarował zwiększanie eurowaluty w obiegu o 5-6% rocznie, co bardzo szybko przerodziło się w 10%, a nawet kilkanaście. W Polsce od połowy lat 90-tych roczny przyrost rodzimej waluty jest cały czas szybszy od tempa wzrostu gospodarczego. Tylko od objęcia władzy przez obecną ekipę, tj. od 2015 r. do chwili obecnej, baza monetarna (gotówka w obiegu) wzrosła przeszło dwukrotnie, podobnie pieniądz M3 (najszerszy indeks obrazujący podaż pieniądza) został niemal podwojony w systemie.

Trzeba powiedzieć wprost – za zaistniałą sytuację winę ponoszą wyłącznie rządy państw, dla których złodziejski proceder, czyli „zarządzanie poprzez inflację” stał się synonimem ekonomicznej nowoczesności.

Dodruk pustego pieniądza i zaniżanie stóp procentowych – sztucznie wzmagające akcję kredytową – nie mają żadnego racjonalnego uzasadnienia, tak na płaszczyźnie ekonomicznej i prawnej, jak też w ocenie moralnej. Nowo wykreowane środki płatnicze nie wnoszą do gospodarki absolutnie niczego pożytecznego, jeśli nie towarzyszą im nowo wytworzone aktywa rzeczowe (maszyny, urządzenia, materiały), których przedsiębiorcy mogliby użyć do projektowanych przedsięwzięć. Wnoszą jedynie złudzenia, że rząd wywiązuje się z zobowiązań albo, że w czymś pomaga. To, że zwiększenie ilości banknotów w obiegu rozwiąże problemy przedsiębiorców zablokowanych sanitarnym lockdownem – jest złudzeniem. To, że podtrzymywanie 2-3% tzw. celu inflacyjnego stymuluje rozwój, a jednocześnie nie szkodzi nikomu – jest mitem. To, że za „antyinflacyjne tarcze” teraz mamy być wdzięczni rządowi, który latami inflację budował – jest kuriozalną, wręcz bezczelną manipulacją.

Rządy i banki centralne to świadomi twórcy inflacji, procesu, za pomocą którego według ekonomisty John’a Maynard’a Keynes’a: „rządy mogą w niedostrzegalny sposób konfiskować ważną część bogactwa swoich obywateli…”. I dalej: „Proces ten zubaża wielu. Proces ten angażuje wszystkie niewidoczne siły ekonomiczne po stronie destrukcji i robi to w taki sposób, że mało kto potrafi podać prawdziwe przyczyny tego stanu rzeczy”. Naiwnością jest wierzyć w działania antyinflacyjne rządu. Jak obrazowo ujął to klasyk, Henry Hazlitt: „Obiecują, że prawą ręką będą zwalczać to, co podają nam lewą.”

Banki centralne powstały nie po to, żeby zapobiegać inflacji, ale po to, żeby nie wymknęła się spod kontroli rządzącym. Przychodzą jednak okresy, kiedy wobec ich zachłanności stają się bezradne.

„Inflacja jest miarą niekompetencji rządzących” – Jan Kubań

Tomasz J. Ulatowski

Ps. W drugim półroczu 2021r., kiedy tyle trąbiono już o dramatycznym wzroście cen w Polsce, NBP wpompował w obieg jeszcze dodatkowo prawie 13 mld. zł gotówki.

Poprzedni artykułSzwajcaria – kraj, w którym rządzą obywatele
Następny artykułSzwajcarska demokracja najlepszą demokracją
Tomasz J. Ulatowski autor książki "Ukryta nikczemność. Kto zyskuje, a kto traci na inflacji?". Ekspert PAFERE w zakresie polityki monetarnej rządu.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj