Między rządem a rynkiem

Dziś jesteśmy mądrzejsi o to, że wiemy, iż stawianie problemu w prosty sposób: „rynek czy państwo” nie ma sensu. A to dlatego, że z praktyki wynika, iż gospodarka centralnie planowana nie działa dobrze, a reżimy, które ją wprowadziły, upadły. Z drugiej strony nigdzie na świecie nie ma państwa, gdzie o wszystkim decyduje wyłącznie rynek

Gospodarka centralnie planowana czy wolny rynek? Odpowiedź na to pytanie wydaje się oczywista i nie podlegająca dyskusji. Problem jednak w tym, że trudno dziś znaleźć państwo, w którym mielibyśmy do czynienia z całkowicie wolnym rynkiem, pozbawionym choćby minimum interwencjonizmu państwowego. I dopóki tak jest, warto zastanowić się, jak odnajdywać się w takim świecie. Czy jest nadzieja na to, że wahadło przesunie się kiedyś na korzyść rynku bardziej, niż to jest obecnie? Na razie polecamy recenzję książki Paula de Grauwe „Granice rynku: Wahadło między rządem a rynkiem”. Nie daje ona zadowalających odpowiedzi na tę kwestią, ale może stanowić bodziec do dyskusji.

* * *

Ile wolnego rynku, a ile interwencjonizmu państwowego jest najlepsze dla gospodarki – odpowiedzi na to i inne pytania szuka Paul de Grauwe w książce „The Limits of the Market: The Pendulum between Government and Market”.

Jak pisze autor na początku publikacji, której polski tytuł to „Granice rynku: Wahadło między rządem a rynkiem”, aż do lat 80. XX w. trwała na uniwersytetach ożywiona dyskusja na temat tego, czy gospodarką powinna sterować „niewidzialna ręka rynku” czy rząd. Każdy musiał się opowiedzieć po jednej albo po drugiej stronie.

Dziś jesteśmy mądrzejsi o to, że wiemy, iż stawianie problemu w prosty sposób: „rynek czy państwo” nie ma sensu. A to dlatego, że z praktyki wynika, iż gospodarka centralnie planowana nie działa dobrze, a reżimy, które ją wprowadziły, upadły. Z drugiej strony nigdzie na świecie nie ma państwa, gdzie o wszystkim decyduje wyłącznie rynek.

Zatem we wszystkich krajach na świecie mamy do czynienia z połączeniem interwencjonizmu państwa i rynku.

Nowe kluczowe pytanie jest więc takie: jakie proporcje działań rządu i „niewidzialnej ręki” są optymalne z punktu widzenia większości obywateli?

Autor zauważa, że nie ma jednego idealnego punktu. Raczej we wszystkich krajach na świecie mamy do czynienia z wahadłem, które ciągle przesuwa się to w stronę rynku, to państwa.

Można przy tym zauważyć ogólnoświatowe tendencje. De Grauwe utrzymuje, że do kryzysu w 2008 r. przeważały opinie, iż rynek się sprawdza i powinno być go więcej. Rok 2008 r. był punktem przełomowym, po którym wahadło zaczęło poruszać się w kierunku większej roli rządu w gospodarce. Do tego wątku autor wraca w ostatnim, trzynastym rozdziale zatytułowanym „Wahadło wychyla się między rynkiem a rządami” (ang. Pendulum swings between markets and goverments).

Dokonuje w nim bardzo ciekawego porównania konsekwencji kryzysu z 1929 r. i 2008 r. Jego zdaniem oba kryzysy miały taką samą przyczynę. I tu, i tam mieliśmy do czynienia z olbrzymią euforią, która sprawiła, iż zarówno firmy, jak i gospodarstwa domowe więcej inwestowały i konsumowały.

Banki przyłączyły się do zbiorowego entuzjazmu i uruchomiły tanie linie kredytowe, dzięki którym jeszcze łatwiej było konsumować i inwestować. Długi zaczęły się gromadzić, aż „domek z kart” rozpadł się. To co jednak odróżnia te kryzysy to reakcje rządów i skutki ich działań, które autor prezentuje na serii wykresów.

Przez pierwsze trzynaście miesięcy kryzysów z 1929 r. i 2008 r. widzimy na nich prawie identyczne spadki światowej produkcji przemysłowej. O ile jednak po 1929 r. spadki trwały przez 37 miesięcy, o tyle po 2008 r. już po 11-12 miesiącach nastąpiło odbicie w górę.

Skąd taka różnica?

Otóż po 2008 r. banki centralne i rządy w większości państw zareagowały zupełnie inaczej niż po 1929 r. Banki centralne „wpompowały” w gospodarkę mnóstwo pieniędzy, a politycy zwiększyli deficyty budżetowe. To zapobiegło spirali prowadzącej do zmniejszania się PKB, tak jak po 1929 r.

Badacz konkluduje, iż banki centralne i rządy wyciągnęły wnioski z Wielkiego Kryzysu z lat 30. i wzorcowo zapobiegły powtórzeniu się scenariusza sprzed ponad 80 lat. De Grauwe zauważa jednak, iż nie wszystkim należą się pochwały. Autor gani rządy państw strefy euro, porównując wzrost PKB po 2008 r. w krajach strefy euro, Wielkiej Brytanii i USA. Choć w tych trzech porównywanych gospodarkach spadek produkcji po 2008 r. był podobny, a później nastąpiło odbicie, to w krajach strefy euro doszło do kolejnej recesji w latach 2011-2012, której nie było za oceanem i na wyspach.

Ta recesja była wyjątkowo dotkliwa w krajach Europy południowej, gdzie np. w Grecji czy Hiszpanii bezrobocie wzrosło do 30 proc., niebezpiecznie przypominając dane statystyczne z Wielkiego Kryzysu. Autor upatruje przyczyn gorszych efektów polityki antykryzysowej w krajach strefy euro w tym, że kraje należące do tej grupy miały jedną walutę.

Temu problemowi poświęca cały jedenasty rozdział zatytułowany „Euro to zagrożenie systemu rynkowego” (ang. Euro is a threat to the market system). Jak De Grauwe uzasadnia tę mocną tezę?

Zauważa, iż kraje znajdujące się w strefie euro emitują obligacje w walucie, nad którą nie mają kontroli. To tak jakby emitowali papiery wartościowe w walucie innego kraju. Najważniejszym skutkiem tego jest to, że rządy krajów strefy euro nie mogą zagwarantować, iż będą miały pieniądze na wykupienie obligacji. Tymczasem politycy z krajów, które mają własną walutę, takich jak USA, Wielka Brytania, Szwecja czy Polska takiej gwarancji mogą udzielić, ponieważ dysponują krajowym bankiem centralnym. A z tego z kolei wynika fakt, iż rynki mogą w skrajnej sytuacji doprowadzić kraje strefy euro do bankructwa.

Autor wskazuje przykład Hiszpanii i uważa, że może tam dojść do kryzysu podobnego do tego z 2010 r. Wzrasta bowiem zadłużenie państwa. Inwestorzy zaczynają się obawiać, czy hiszpański rząd będzie miał pieniądze na spłatę zadłużenia. W efekcie sprzedają hiszpańskie papiery dłużne. To z kolei powoduje wzrost oprocentowania hiszpańskiego długu, a więc tamtejszy rząd musi ponosić wyższe koszty, jeżeli chce się zadłużać.

Z drugiej strony inwestorzy, którzy sprzedali hiszpańskie obligacje otrzymują za nie euro i zaczynają szukać bezpieczniejszych papierów wartościowych, np. niemieckich obligacji. W efekcie euro wypływają z Hiszpanii i płyną do Niemiec, a rządowi hiszpańskiemu faktycznie zaczyna brakować środków na wykupienie papierów dłużnych od wierzycieli. W skrajnych okolicznościach może to doprowadzić do bankructwa państwa.

Taki scenariusz nie mógłby się zrealizować w Wielkiej Brytanii, co było widać chociażby we wspomnianym 2010 r. Wówczas Wielka Brytania miała podobne problemy, co Hiszpania, a zadłużenie rządowe wzrosło nawet bardziej niż na półwyspie Iberyjskim. W tej sytuacji inwestorzy mieli powody, by obawiać się o to, czy brytyjski rząd wywiąże się ze swoich zobowiązań. Mogli sprzedać brytyjskie obligacje i kupić niemieckie, ale by to zrobić, musieli najpierw sprzedać funty za euro. To spowodowałoby spadek kursu funta. Ale funt nie miał i nie ma szansy zniknąć z Wielkiej Brytanii, tak jak euro może „wypłynąć” z Hiszpanii.

Najnowsza książka Paul De Grauwe dotyka bardzo ciekawego problemu, w szczególności z punktu widzenia obywatela Polski. Większość obecnych mieszkańców miała bowiem szanse doświadczyć tego, jak wygląda zmiana kierunku ruchu wahadła między rynkiem a państwem. W 1989 r. mieliśmy do czynienia z silnym wychyleniem w stronę rynku, co wiązało się ze zwiększeniem bezrobocia, które jeszcze w 2002 r. sięgało w naszym kraju 20 proc., oraz nierówności. Po ostatnich wyborach wahadło zmieniło kierunek o czym świadczy program 500 plus czy wprowadzenie po raz pierwszy w historii III RP godzinowej płacy minimalnej.

Książka De Grauwe`a pomaga zrozumieć mechanizmy rządzące ruchami wahadła rynku i państwa. Z punktu widzenia czytelnika polskiego pewną wadą dzieła może być to, iż autor te mechanizmy podaje na podstawie przykładów z krajów rozwiniętych.

Dlatego warto uzupełnić lekturę publikacji autora z Belgii o książkę Sławomira Suchodolskiego „Jak sanacja budowała socjalizm”. Autor pokazuje, jak wyglądało miejsce „wahadła rynku” w II RP. To o tyle istotne, że duży wpływ na proporcje rynku i państwa w gospodarce mają uwarunkowania historyczne i kulturowe.

A publikacja Suchodolskiego pokazuje, że w okresie międzywojennym, gdy Polacy mieli ograniczony, ale jednak realny wpływ na politykę ekonomiczną kraju, panował u nas system z bardzo dużym udziałem państwa w gospodarce.

Podsumowując: książka Paula De Grauwa to krótka (ok. 150 stron), treściwa i przyzwoicie napisana publikacja, po którą warto sięgnąć, zwłaszcza w zestawie z dziełem Sławomira Suchodolskiego.

Poprzedni artykułSprzedawcy szczęścia
Następny artykułIle dzieli nas od USA? Prof. Kwaśnicki: Aby dogonić świat, musimy biec dwa razy szybciej
Aleksander Piński - dziennikarz; absolwent Bankowości i Finansów Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie; współpracował m.in. z tygodnikiem "Wprost".

11 KOMENTARZE

  1. Jeśli wolny rynek to sytuacja, w której rząd nie miesza się w transakcje, to logiczne możliwości są tylko dwie: mieszanie się, lub nie mieszanie się. Autor po prostu z góry założył, że mieszanie się jest konieczne, „bo wszyscy tak robią” i skreślił wolny rynek. Nie widzę w tym żadnego nowego punktu widzenia, ani nowego ujęcia problemu.

  2. „Nowe kluczowe pytanie jest więc takie: jakie proporcje działań rządu i „niewidzialnej ręki” są optymalne z punktu widzenia większości obywateli?”

    Państwo powinno zadbać, aby obywatele mieli odpowiednią ilość pieniędzy, czyli dokładnie tyle, ile wynosi suma cen dóbr i usług do nabycia. To jest podstawowa rola państwa.
    „Kredyt Społeczny” właśnie to proponuje. Gdyby funkcjonował, to „niewidzialna ręka rynku” działałaby bardzo sprawnie.
    Niestety w obecnym systemie finansowym, gdzie pieniądz jako dług tworzą z niczego prywatne banki dla swej własnej korzyści, pozostawienie wszystkiego „niewidzialnej ręce rynku” spowodowałoby szybko masę bankructw i niesprawiedliwości, gdyż obecny system jest własnie tak zbudowany.

    #doscniewoli #KredytSpołeczny

  3. No to wyobraźmy sobie, że osiągnęliśmy ową magiczną ilość pieniędzy, która jest równa „sumie cen dóbr i usług do nabycia”. Jest! Udało się! Następnie wyobraźmy sobie, że w nocy jakieś złośliwe krasnoludki dodrukowały kasy i powkładały każdemu do portfela, tak że wszyscy mają pięć razy więcej pieniędzy niż mieli. Nazajutrz zajrzą do portfeli i zaczną je wydawać. Jakich cen można się spodziewać ? Ano cen 5 razy wyższych. A co z magiczną równością ? Magiczna równość dalej będzie spełniona bo wyrażenia po OBU jej stronach wzrosną pięciokrotnie. To było powszechnie wiadome od czasów Davida Hume’a – bo od niego pochodzi ten przykład. Czyli co najmniej od roku 1776. Na długo przed tym, zanim pewien inżynier obwieścił światu jaką to genialną wspaniałością jest „kredyt społeczny”.

    Odpowiedź na pytanie, w czyim interesie jest wciskanie frajerom takich wynalazków, można znaleźć w książce dr Arkadiusza Sieronia pt. „Efekt Cantillona”.

  4. „Następnie wyobraźmy sobie, że w nocy jakieś złośliwe krasnoludki dodrukowały kasy i powkładały każdemu do portfela, tak że wszyscy mają pięć razy więcej pieniędzy niż mieli.”

    Po co sobie to wyobrażać? To tylko wymyślanie abstrakcyjnych problemów, które nie będą miały miejsca.

  5. Po to by pokazać, że postulat zrównywania ilości pieniądza z „sumą cen dóbr i usług do nabycia” jest do niczego niepotrzebny.

  6. Jak to niepotrzebny? Zachowana równowaga zapobiegać będzie inflacji/deflacji i spowoduje, iż produkcja będzie mogła być zakupiona przez tych, którzy jej potrzebują (w tym celu została wykonana).

  7. Cóż to za pomysł, że Kredyt Społeczny posługiwałby się totalitarnymi metodami? Stała równowaga „suma cen = ilość pieniędzy” jest najlepszym mechanizmem eliminującym inflację. Wprowadzenie tego mechanizmu konieczne jest na szczeblu państwowym – gdyż równowaga ma być w całym kraju. To, że coś zostanie zrobione odgórnie, nie znaczy od razu, iż jest to metoda totalitarna – tym bardziej, iż byłoby to dla dobra społeczeństwa.

    Co Pana zdaniem trzeba by zrobić, aby ludzie mieli pieniądze na zakup produkcji, skoro teraz coraz więcej produkcji wykonywane jest bez udziału ludzkiej pracy? Ma Pan jakieś rozwiązanie? Kredyt Społeczny ma – dywidenda dla każdego (nie z podatków oczywiście).

  8. Totalitarne metody które proponuje wynalazca „kredytu społecznego” to w szczególności:
    – centralizacja produkcji pieniądza (nie do wykonania bez państwowego monopolu)
    – urzędowa kontrola cen
    – delegalizacja prywatnego kredytu (jak to zrobić bez totalnej inwigilacji? HĘ?)
    – delegalizacja prywatnego obrotu ziemią i centralne planowanie jej wykorzystania.

    Wyznaczenie „sumy cen dóbr i usług do nabycia” jest praktycznie niemożliwe, zarówno ze względu na astronomiczną ilość dóbr, istnienie czarnych rynków, jak i na to, że ani skłonność do sprzedania wielu z nich ani cena po jakiej ktoś jest skłonny sprzedawać nie jest w żaden sposób ujawniona. A nawet gdyby ktoś nalegał że to wszystko możliwe, to nie obyłoby się bez wielkiego brata kontrolującego wszystko i wszystkich – co też oznacza totalitaryzm.

    Robotami zabierającymi pracę to można przedszkolaków straszyć. Jakoś nie umarliśmy wszyscy z głodu gdy zastąpiono dyliżans samochodem, pociągiem i autobusem. A ilu stajennych, stangretów, furmanów i wozaków straciło pracę ….. 😛

    Recepty są pod linkiem powyżej.

  9. 1. Cóż strasznego w tym, iż tworzenie/emisja pieniądza narodowego byłaby zmonopolizowana przez państwo? Tak tworzony pieniądz byłby wolny od długu, w przeciwieństwie do obecnego, który banki tworzą jako dług – wyłącznie dla swej własnej korzyści – przywłaszczając sobie kredyt narodowy.
    2. Nie kontrola cen, lecz regulacja. Byłaby stosowana jako część mechanizmu zapewniającego równowagę „ceny = ilość pieniędzy”. Nie polegałoby to na tym, iż producentom będzie się dyktować, po jakich cenach powinni/muszą sprzedawać swoje produkty – wręcz przeciwnie. Każdy producent ma i musi mieć zawsze prawo do swobodnego ustalenia ceny, po jakiej chce swój produkt sprzedawać (rynek już odpowiednio skoryguje tę cenę). Regulacja cen to dosłownie byłby rabat dla konsumentów. Gdyby wprowadzono np. 5% rabatu na dany okres (wg wyliczeń z okresu poprzedniego), to konsumenci płaciliby za wszystko tylko 95% ceny produktów na półce; producenci nadal otrzymywaliby 100% ceny – rekompensatę 5% otrzymają od Państwa (nie z pieniędzy ściągniętych w podatkach).
    3. Banki nie mogłyby już tworzyć pieniędzy-kredytu (kosztem społeczeństwa) – mogłyby dalej działać, ale musiałyby zawsze mieć 100% pokrycia depozytów w pieniądzu narodowym – koniec z rezerwą częściową. Udzielanie pożyczek, nie byłoby zabronione – bo niby czemu? Nie sądzę jednak, aby był na nie popyt, skoro można by było otrzymać w banku prawie darmowy kredyt.
    Gdzie tu jest konieczna inwigilacja???
    4. Skąd pomysł, iż tak byłoby z obrotem ziemią? Ja nigdzie tego nie znalazłem.

    Wyznaczenie “sumy cen dóbr i usług do nabycia” nie jest wcale takie trudne. Wystarczy prowadzić dokładną księgowość krajowych przychodów (całkowita produkcja krajowa) i rozchodów (całkowita konsumpcja). Zakładając, że prawdziwym kosztem produkcji jest konsumpcja w danym okresie, da się matematycznie określić, ile pieniędzy potrzeba społeczeństwu na nabycie produkcji. Obliczenia zawsze będą miały poślizg czasowy jednego okresu rozliczeniowego (np. kwartału), lecz to w niczym nie przeszkadza, gdyż korekta będzie dokonana w kolejnym okresie.

    O zabieraniu pracy przez maszyny: http://geopolityka.org/analizy/adam-gwiazda-trzecia-rewolucja-technologiczna-i-miejsca-pracy

  10. 1. „Banki … mogłyby dalej działać…”

    „a figure to be published known as the discount rate, to replace the existing bank discount rate, a suitable value of this for initial purposes being 25 per cent. It is important that the figure should not be less than 25 per cent, and it might reasonably be higher.” S.H.Douglas Social Credit str 208.

    Sorry, ale to wygląda jak odgórne narzucenie bankom stopy dyskontowej w wysokości minimum 25%. Równie dobrze mogłoby być 25000000%. I tak nikt po takiej stopie kredytu nie wezmie. To tak jakby pozwolić sprzedawać bułki ale za minimum 1000PLN każda i trąbić że „wolno sprzedawać bułki!”.

    2. „Każdy producent ma … prawo do swobodnego ustalenia ceny”

    „… any or all business undertakings will be accepted for registration under an assisted price scheme. The conditions of such registration will be that […] their prices shall, as far as practicable, be maintained at a figure to include such average profit, where this is agreed as equitable for the type of business concerned … Unregistered firms will not be supplied with the necessary bill forms for treatment in this manner, with the result that their prices will be 25 per cent, at least, higher than those of registered firms.” C.H.Douglas, Social Credit str. 208-209

    Uwzględniając punkt 1 powyżej: albo „swobodnie” ustalasz takie ceny jakie nam się podobają, albo my władza odcinamy cię od kredytu. Przy okazji, żeby to napisać, Douglas musiał planować zamknięcie przepływów pieniężnych przez granice. Jeszcze by kto się ośmielił kredyt za granicą wziąć albo wwozić fiducjalne dolary łamiąc monopol, przez co równanie z sumą cen by się nie zgadzało 😛

    3. Obrót ziemią dozwolony ? „No transfer of real estate directly between either persons or business undertakings will be recognised. Persons or business undertakings desiring to relinquish the control of real immovable estate will do so to the Government, which will take any necessary steps to re-allot it to suitable applicants.” C.H. Douglas, Social Credit, str. 206

    4. „Wystarczy prowadzić dokładną księgowość…” Douglas chciał też wyceniać ludzi i uwzględniać ich w tych rachunkach. Ile kosztuje człowiek ? Będziemy zaglądać w zęby żeby wycenić ?

    5. Artykuł Gwiazdy jest przeuroczy. Wykres zaczyna się w 1970 (wskaźnik=74) i kończy na 2013 (wskaźnik=76). Czyli przez 43 lata wskaźnik nie zmalał ale WZRÓSŁ, pomimo że przez CAŁY ten czas niewątpliwie miał miejsce postęp techniczny w informatyce i komunikacji. Żeby dać się wystraszyć, to by należało uwierzyć, że robotyzacja miała miejsce tylko w latach 2007-2010, czyli … podczas ostatniej recesji. Co za dziwny zbieg okoliczności :):):)

    Na dodatek analizowano udział wybranej kategorii zatrudnionych pracowników wśród wszystkich ZATRUDNIONYCH. Związek tego ułamka z liczbą miejsc pracy jest – jak by to delikatnie ująć – wysoce wątpliwy. Dla USA więcej sensu miałoby analizowanie takich zmiennych jak Total_nonfarm:

    https://www.bls.gov/charts/employment-situation/employment-levels-by-industry.htm

    No ale tam widać wzrost liczby zatrudnionych od 127 mln do 149 mln przez ostatnie 20 lat co w żaden sposób nie pasuje do lansowanej tezy o ubytku miejsc pracy w USA. Nawet Employment-Population Ratio wzrasta od dołka ostatniej recesji w 2009 czyli od 9 lat.

    Ratujcie roboty !!! Ludzie zabierają im pracę !!!

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj