Popiela: Staszko ryzykant

Powyższy tekst był pierwotnie opublikowany na Stronie Prokapitalistycznej| Wojciech Popiela (9 stycznia 2006)

Wojciech Popiela, fot. Jakub Bułas (Wikipedia, CC BY-SA 3.0)
PAFERE WIDEO

Wiele razy słyszał nasz Staszek, że jest nieudacznikiem. Słyszał to tak wiele razy, że niemal w to uwierzył. Pochodził z biednej rodziny i żył w ubogiej dzielnicy, na parterze, w pozakładowym bloku z płyty, jakimi usiany jest cały kraj. W szkole szło mu średnio, wielkiej głowy nie miał. Był jednak człowiekiem o dobrym sercu. Po szkole przyjęli go do firmy, która sprzedawała banany. Dużo bananów. Zawsze lubił opowieści o ciepłych krajach, w których rosną drzewa pełne owoców, więc praca w hurtowni takich owoców była dla niego frajdą. I płacili dobrze, odkąd handel się rozwinął było można na życie zarobić.

Stało się jednak coś w przepisach, jakaś Unia czy coś, jak mówili właściciele, że sprowadzanie tych bananów stało się nieopłacalne. Inne tak, ale te nie, ponieważ nie pochodziły z jakichś „słusznych” krajów. Dziwił się nasz Staszek czemu banany z jednego kraju są opłacalne, a z innego nie i nie mógł pojąć dlaczego nie decydują o tym klienci tylko jacyś politycy. Długo się nie nadziwił, jako że właściciele musieli firmę zamknąć. Próbowali jakoś zaradzić, ale jak mówili „na układy nie ma rady”…

Od tego czasu Staszek płatnego zajęcia nie miał. Poszedł na bezrobocie, ale okazało się, że tam żadnej roboty nie oferują i bezrobotni potrzebni im są tylko po to, by – jak zauważył – sami urzędnicy mieli zajęcie. A to szkolenie, a to świetlica. A płatnej roboty jak nie było, tak nie ma. Przestał tam w ogóle chodzić, bo i po co, skoro bezrobotnych prawdziwych i tych na papierze ciągle masy. A on sam? Urodziwy nigdy nie był, pierwsza młodość także była już za nim. Żona którą poślubił jeszcze za bananowych czasów coraz smutniejszą miała twarz, a małe jeszcze dzieci widziały tylko, że tatuś coraz częściej jest w domu i bananów już nie przynosi.

Ale i nad naszym Staszkiem zaświeciło pewnego dnia słońce. Usłyszał kiedyś w pracy zachętę w radiu, by ludzie brali sprawy we własne ręce. Ktoś ważny zachęcał. Myślał nad tym nasz Staszek i nie bardzo rozumiał o co niby ma chodzić. Bo nie miał odłożonych pieniędzy by mieć hurtownię „słusznych” bananów, ani nie był wyuczony, by gdzieś bardzo chcieli go zatrudnić. Którejś wczesnojesiennej soboty, nie mogąc już wysiedzieć w domu, wziął skoro świt swój przerdzewiały rower i pojechał przed siebie. Prosto.

Po pół godzinie dotarł na wieś. Dawno tu nie był. Patrzył jak chłop własnymi rękami kopie ziemniaki. Własnymi rękami! – pomyślał. Sprawy potoczyły się szybko, jak w filmie. Ugadali się, że Staszek będzie sprzedawał ziemniaki w mieście. Że weźmie cały worek. Przewiesił go przez ramę i zawiózł prosto na plac. Podpatrzył, że inni sprzedają w woreczkach więc poprosił w sklepie o trochę takich worków. Dali za darmo. Nie miał wagi, ale popytał o ceny i sprzedawał cały, pełny aż po brzegi worek ciut taniej niż inni, którzy wagi mieli. Uśmiechał się do każdego przechodzącego i sprzedał wszystko w trzy godziny! Popędził do żony, wycałował ją i pomyślał że nigdy już nie będzie nieudacznikiem. Sprzedaż się rozwijała. Na wsi pożyczył wózek by wozić więcej ziemniaków, wagi nie kupował bo ludzie woleli całe worki po dobrej cenie i „uśmiech gratis”. Dowiedział się, że ma płacić placowe, ale stać go było i na placowe i na woreczki, które kupował hurtem i na kupienie czegoś do domu. W nocy rozmyślał czego jeszcze, prosto ze wsi, potrzebowaliby ludzie w mieście. Zasypiał i budził się z uśmiechem.

Pewnego deszczowego dnia przyszli jacyś smutni ludzie i nie chcieli jego ziemniaków tylko zapytali czy ma pozwolenie na handel. Pokazał im kwit za placowe, ale powiedzieli że nie kwit, tylko czy jest rolnikiem. Nie był. Pozwolenia na działalność gospodarczą nie miał, ZUSu i podatku nie płacił. Zapytali go nawet o paszport dla ziemniaków. Oczy tylko wytrzeszczył. Powiedzieli że to przestępstwo, że grozi mu sąd, grzywna, zaległe podatki i jakieś kary bo towar nie jest ważony i oszukuje ludzi. Na koniec zarekwirowali ziemniaki i powiedzieli, że nie wolno mu sprzedawać ludziom jedzenia. Myśli mu się kotłowały. Czy robił komu krzywdę? Ludzie sami chętnie kupowali. Czy kradł? Płacił chłopu jak się umówili, co do grosza. Czy coś chciał od urzędu?

Nic, nawet bezrobocia nie brał. Czy się komu naprzykrzał? Przecież sam słyszał jak w radiu mówili by brać sprawy w swoje ręce. Wziął i wszyscy byli zadowoleni. I chłop na wsi, i kupujący i żona i dzieci i on sam, dumny z siebie. A tu jakieś kłody pod nogi, jakieś ZUSy, jakieś paszporty i głupoty w niczym nikomu nie pomagające. Jak na to wszystko urobić i jeszcze na rodzinę mieć parę groszy? I co teraz? Więzienie, kara, wstyd? Złodzieja i bandytę z niego zrobili, przesłuchiwali jak w kryminale. Wreszcie puścili do domu. Ale jak wracać do domu z takim wstydem i z takimi wiadomościami? Obiecywał żonie, że już będzie inaczej a niesie jej krzywdę i ból. Oszołomiło to wszystko naszego Staszka, chciał się chłopu wytłumaczyć. Stanął przy starej szopie w drodze na wieś i zobaczył sznur na drabinie opartej o duże drzewo z mocną gałęzią. Po raz ostatni wziął sprawy we własne ręce. Sznur był stary, ale mocny. Zrobił węzeł. Przez głowę biegały, zakłócane przez coraz mocniejszy warkot silnika, myśli o ziemniakach, o żonie, o tej radości jaką miał, o urzędnikach którzy go na ziemię sprowadzili i z marzeń odarli. Odbił się od szczebla.

Pisk opon był tak silny, że swąd spalonej gumy wdarł się im do nosa. Podbiegli ile sił i złapali go w ostatniej chwili. To nasz Staszek od bananów! Odbił się od szczebla i wpadł prosto w ich ramiona. Jadąc, widzieli już z daleka, że jakiś człowiek bierze linę i przerzuca przez gałąź. Zawsze pomagali innym więc tylko docisnęli gaz tak, że silnik zawył jak wściekły. Dobiegli. Złapali. Uratowali. Co robisz człowieku?! Otworzył oczy nasz Staszek. Łzy poleciały jak u dziecka. Znał te twarze właścicieli jego hurtowni z bananami. Opowiedział im wszystko. Ścisnęli go mocno. Nie tak Staszek, nie tak. Tak nie poradzisz. Nie w tym kraju. Tak by było najlepiej, ale zbyt wielu przeszkadza, by tacy jak ty, mogli sobie sami poradzić w życiu. Ale nie zostawimy cię samego. Musimy sobie wszyscy pomagać, na przekór systemowi i złym ludziom. Musimy być razem.

Staszek wyjechał do Anglii. Pracuje tam już pół roku. Nie wie czy szybko wróci. Nie chce się tu nikomu naprzykrzać. Znajomi mu mówią, że z jego chęcią do pracy to może by do Ameryki żonę i dzieci zabrał. Nie wie jeszcze co zrobi. Tęskni za swoim miastem i wsią, która otwarła mu drogę do większej wolności i dziękuje Bogu za dobrych ludzi.

PRZEZWojciech Popiela
Poprzedni artykułPopiela: Kradzież a ekonomia i rozwój gospodarczy. Relacja z konferencji
Następny artykułPopiela: Na łów!
Wojciech Artur Popiela – polityk, były prezes Unii Polityki Realnej, były wiceprzewodniczący Rady Fundacji PAFERE.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj