Popiela: Trzeba wyjść poza schemat. Głos w dyskusji na temat „kosztów starzenia się społeczeństwa”

Powyższy tekst był pierwotnie opublikowany na Stronie Prokapitalistycznej | Wojciech Popiela (28 sierpnia 2006) | Data dodania na starej stronie PAFERE: 2009-02-01 00:02:12

Wojciech Popiela, fot. Jakub Bułas (Wikipedia, CC BY-SA 3.0)
PAFERE WIDEO

Trzech znanych ekonomistów, panowie Rafał Antczak (CASE), Paweł Dobrowolski (Instytut Sobieskiego) i Ryszard Petru (BPH) wezwało do koniecznej i uczciwej dyskusji na temat problemów społecznych i gospodarczych jakie przyniesie Polsce starzenie się społeczeństwa. Ponieważ sprawa dotyczy Polski i Polaków, a brak debaty publicznej w tym względzie jest wymowny, będąc w wieku autorów, a więc będąc zainteresowanym, zabieram głos w tej ważnej sprawie.

Tekst („Ekonomicznie najgorzej mają w Polsce młodzi”, „GW” 2006-07-29) opublikowany w jednym z dzienników ogólnopolskich zawiera sporo trzeźwych uwag i stara się stronić od używanych powszechnie fałszywych słów-zaklęć. Już choćby sam fakt pisania zgodnie z prawdą słowa: „bezpłatne”, a nie: bezpłatne, na co nie zdobyli się twórcy polskiej konstytucji, zasługuje na uznanie, nawet jeśli szczerość ta wynika jedynie z tego, że nie mamy do czynienia z politykami. By skończyć z panującym zakłamaniem i niesprawiedliwością ekonomiczną trzeba wpierw wydostać się z sideł słów, jakie twórcy obecnego stanu zastawili na polskich obywateli.

Z uwagi na wagę propozycji przedstawionych przez autorów nie warto zbyt długo dyskutować, czy polskim problemem i przyczyną emigracji jest „niesprawiedliwie wysokie opodatkowanie młodych” czy też niesprawiedliwie wysokie opodatkowanie wszystkich pracowników najemnych jak i osób prowadzących działalność gospodarczą. Albo, czy można – wzorem autorów – nazwać „uprawnionym” rozwiązanie polegające na stosowaniu przymusu podatkowego powodującego w istocie wywłaszczanie ludzi z ich dochodów i dodawać, że taki przymus wzajemnego finansowania obcych sobie ludzi godzien jest nazywania „solidarnością międzypokoleniową”.

Dziwić może fakt braku rozwinięcia tematu rent, rencistów i „rencistów” w sytuacji, w której wraz z rolnikami mamy w Polsce około 13 milionów pracujących na prawie 40 milionów obywateli. Ciekawym byłoby też poznanie źródeł obliczeń skłaniających autorów do napisania zdania: „Jan Kowalski, obywatel Polski rozpoczynający dorosłe życie ze średnią pensją i nadzieją na stworzenie własnego gospodarstwa domowego, oddaje państwu prawie połowę swojego dochodu”. Zdaje się, że autorzy ze znanych bądź nieznanych im przyczyn wzięli pod uwagę jedynie bezpośrednią ingerencję polityków w wynagrodzenie pracownicze, co w istocie w stosunku do kosztu firmy, „dla dobra pracownika” pomniejsza je już na starcie prawie o połowę. Tymczasem po otrzymaniu pensji, w każdym niemal towarze który pracownik najemny kupuje, oddaje politykom za pośrednictwem urzędów skarbowych 22 procent podatku VAT i różnej wysokości akcyzy, nie wspominając o innych obowiązkowych daninach. Ostrożne szacunki Centrum im. Adama Smitha pozwalają na optymistyczne stwierdzenie, że Jan Kowalski oddaje pod podatkowym przymusem około 75 procent zarobionych pieniędzy i to ukazuje skalę wyzysku obywateli.

Trudno w obliczu stwierdzeń przewodniczącego Rady Nadzorczej ZUS p. Roberta Gwiazdowskiego zgodzić się też ze stwierdzeniem autorów, że reforma emerytalna 1999 była sukcesem. Chyba, że z sukcesu wyłączymy klientów systemu. Pan Gwiazdowski nie pozostawia żadnych złudzeń: „Wielka socjalistyczna reforma emerytalna z 1999 roku niewiele zmieniła, gdyż oszczędzamy tylko niewielką część z owych 7,3 proc. składki, która trafia do OFE, ponieważ większość środków OFE przeznaczają na zakup obligacji skarbowych od państwa. W efekcie mamy jedynie bezsensowny przepływ pieniędzy: od podatników do ZUS, z ZUS do OFE, z OFE do budżetu (wykup obligacji) i z budżetu z powrotem do ZUS. Dotacja z budżetu do ZUS jest mniejsza niż przekazy z ZUS do OFE, więc ZUS musi zaciągać kredyt na otwartym rynku między innymi w bankach które są akcjonariuszami OFE. Nie wiadomo, czy się z tego śmiać, czy trwożyć!” (Tygodnik „Najwyższy CZAS!” , 29.07.2006)

Pomijając jednak niedociągnięcia przedstawionej diagnozy, warto skoncentrować się na propozycjach wyjścia z sytuacji. Autorzy podali 6 punktów na tej drodze.

Po pierwsze – proponują – uczciwie policzyć zadłużenie państwa wobec obecnych i przyszłych pokoleń.

Wydaje się, że autorom chodzi w istocie o zadłużanie przez państwo obecnych i przyszłych pokoleń. Bowiem to wszyscy Polacy, a nie mityczne „państwo” będą spłacali długi zaciągane przez polityków rzekomo w naszym imieniu. W tej sytuacji pytanie nie brzmi czy „państwo polskie stać na wywiązanie się z obietnic i kto je sfinansuje”, tylko czy i kiedy Polacy zaczną przysłowiowo „zjadać własny ogon.”

Postulat autorów jak i jego omówienie nie określa ile przyszłych pokoleń ma obejmować wyliczenie. Wydaje się jednak, że autorom chodzi o aktualne zadłużenie Polski, a także zobowiązania ZUS wobec aktualnie wchodzących na rynek pracy i wszystkich już pracujących, przewidywalne, narastające koszty tzw. służby zdrowia i spłatę przyszłych obligacji. Jednakże z uwagi na brak zakreślonego horyzontu czasowego rozsądnym będzie przyjęcie chwili obecnej jako określenie salda zadłużenia. Samo zadłużenie Sektora Finansów Publicznych oscyluje dziś wokół 500 mld. Wobec około 13 mln pracujących daje to około 38 tys. długu zaciągniętego przez rządzących na statystycznego, pracującego Polaka. Zmiana w ciągu roku wynosiła 8,2 proc. co w porównaniu ze wzrostem PKB pokazuje tempo zaciskania się pętli na szyi podatników.

Autorzy dodają, że bez takiego szacunku „nie będzie możliwy sprawiedliwy podział kosztów świadczeń pomiędzy wszystkich Polaków.” Obawiam się, że taki szacunek nie zmieni niczego w kwestii sprawiedliwości. Samo oszacowanie niewydolności i trwanie obecnego systemu redystrybucji dóbr poprzez budżet a nie poprzez mechanizmy rynkowe nie zmieni istoty. Sprawiedliwość można tu osiągnąć poprzez przyjęcie dwóch zasad stanowiących fundament nowego systemu i odejście od dotychczasowego. Po pierwsze każdy płaci za te usługi z których korzysta. Po drugie, jeśli kogoś nie stać na usługi i towary których potrzebuje, liczyć może na dobroczynność innych ludzi działających bez drogiego pośrednictwa państwowej biurokracji i polityków.

Drugi z postulatów: w miarę szybko ( np. w okresie 3-6 lat) zrównać i podwyższyć wiek emerytalny dla mężczyzn i kobiet do 67. roku życia.

Trzeba zauważyć, że jest to postulat groźny i polegający na – mówiąc bez ogródek – oszukaniu ludzi. Co prawda autorzy nie postulują, by mężczyzn, którzy mają czelność żyć „statystycznie” 70, a nie 66 lat jak jeszcze kilkanaście lat temu, poddawać „eutanazji”. Chcą im tylko zabrać pieniądze, ale oznacza to tylko jedno – zmianę warunków umowy pod koniec jej trwania. Tym bardziej, że pracownik najemny nie ma możliwości jednostronnego wypowiedzenia tej umowy, chyba że poprzez samobójstwo i de facto zrzeczenie się wypłat w ogóle, nie licząc datku na trumnę. Autorzy chcą by człowiek, któremu politycy odbierali przez 45 lat (540 razy) pieniądze „na emeryturę”, zamiast 60, odebrał ze swoich pieniędzy jedynie 36 skromnych wypłat, przy wydłużeniu okresu wpłat o 24 miesiące! Trudno stwierdzić dlaczego postulat takiego sposobu oszukania płatników znalazł uznanie w oczach młodych ekonomistów. Być może wynika to z faktu, że z obecnego stanu nie ma już dobrego i bezbolesnego wyjścia. Niemniej jednak fakt takich skłonności budzi niepokój o stan mojego konta, jako że jednego z autorów utrzymuję prowizjami za konto w banku któremu doradza. Argument „oszukajmy starszych, aby młodsi nam zaufali i tu zostali” ma jedną wadę – młodzi kiedyś będą starszymi i będą pamiętali jak łatwo można okraść ustawą ludzi starszych jedynie „zrównując i podnosząc” wiek emerytalny np. do 80 roku życia. Wyjściem ze ślepej uliczki przymusowych, państwowych ubezpieczeń emerytalnych zdaje się być powrót do wolności w tym zakresie. By jednak zrealizować przyjęte zobowiązania, koniecznym byłoby niestety zastąpienie przymusowych składek malejącym z roku na rok, przez 45 lat, podatkiem emerytalnym.

Trzecim postulatem jest umożliwienie szybkiej i legalnej imigracji do Polski znacznej liczby obcokrajowców.

Jeśli wiązało się to będzie z przywilejami socjalnymi obywateli Polskich, to możemy mieć skutki odczuwane obecnie na przedmieściach Paryża. Jeśli nie, to rzeczywiście okazać się może, że budżet będzie miał pewne korzyści z uwagi na podatki i przymusowy ZUS. Czy jednak imigranci nie wybiorą bogatszych krajów Wspólnoty Europejskiej mających podobne pomysły na ratowanie upadającego systemu emerytalnego? Warto też pamiętać, że równocześnie cena pracy imigrantów wzrośnie przez co nie będą już tak atrakcyjni, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę zapisy konstytucyjne i ustawowe o płacy minimalnej, wypychającej zresztą najmniej wykształconych poza oficjalny rynek płatnej pracy. Chyba, że chcemy u siebie widzieć osoby wykształcone i zdolne wówczas jednak o „znacznej liczbie” imigrantów nie ma co marzyć. Dobrym rozwiązaniem byłaby pełna wolność umów o pracę i wolność przepływu osób, ale pomijając uwarunkowania międzynarodowe, na scenie politycznej nie ma zbyt wielu zwolenników takiego zakresu wolności.

Czwarty postulat autorów to objęcie wszystkich obywateli, w tym rolników, równym obowiązkiem podatkowym.

Niestety w rozwinięciu autorzy skoncentrowali się na „biciu” w rolników ewentualnie latyfundystów. Postulat zdawał się bowiem zbliżać do pomysłu systemu podatkowego opartego o opłaty wynikające z nieruchomości, zryczałtowanego podatku osobistego (równy obowiązek podatkowy) i zapewne akcyzy i VAT choćby z uwagi na zobowiązania wobec emerytów. Być może autorzy myśleli też o jednakowej stawce procentowej podatku dochodowego, ale wówczas trudno mówić o równości, jako że 4 tysiące nie będą równe 400 złotym mimo tej samej stawki procentowej. Dostało się więc rolnikom, a przemilczano zupełnie słynnych już „twórców”. A swoją drogą, przywileje latyfundystów biorą się głównie ze Wspólnej Polityki Rolnej, o której likwidacji autorzy nie wspomnieli.

Piąty postulat to „rzeczywista reforma służby zdrowia”.

Tyle, że autorzy proponują utrzymanie aktualnej (procentowo) wysokości zabieranych Polakom pieniędzy na istniejący system będący workiem bez dna i zmuszenie nas do dodatkowych „dobrowolnych” opłat. Ich dobrowolność z uwagi na gangrenę w aktualnym systemie byłaby nie tyle możliwością co koniecznością. Nikt nie ma wątpliwości, że obecny system natychmiast wykazałby niemożność podołania zadaniu i zadowoliłby się otrzymywaną kwotą bez jakichkolwiek dążeń do zmiany na lepsze. Wiara że wycięcie połowy raka przyniesie uzdrowienie wydaje się być sporą naiwnością. Już lepszym – też połowicznym rozwiązaniem – byłoby wprowadzenie „bonu zdrowotnego”, na wzór edukacyjnego. To przynajmniej zmusi placówki do rzeczywistego konkurowania o pieniądze pacjentów, jeśli oczywiście nie może być w Polsce normalnego systemu leczenia ludzi bez nadzwyczaj kosztownego pośrednictwa polityków, biurokracji i konfitur „refundacji” dla producentów i decydentów. Oczywiście nad wszystkimi próbami rzeczywistych reform wiszą czarne chmury zapisów konstytucyjnych rodem z PRL.

Postulat szósty sprowadza się do wymuszenia od dzieci, by zechciały opiekować się rodzicami i dziadkami. Autorzy proponują bodziec ekonomiczny w postaci sankcji stosowanych przez państwową „pomoc społeczną” wobec rodzin zamożnych. Niestety oznacza to intensyfikację kontroli dochodów już nie poszczególnych osób, ale całych rodzin. W efekcie więc oznacza zmniejszenie obszaru wolności, co jest oczywistą konsekwencją przyjęcia mentalności niewolniczej („ktoś -państwo- się zaopiekuje”). I tu autorzy nie dotykają sedna przyczyny takiego stanu rzeczy, którym jest upowszechnienie i przymus państwowych ubezpieczeń emerytalnych. W efekcie rodzice nie poczuwają się do konieczności starannego wychowania dzieci zdolnych do ich utrzymania na starość. Dzieci zaś, z uwagi na obciążenia podatkowe i parapodatkowe, często – słusznie lub nie – uznają rodziców i dziadków za ciężar nie do udźwignięcia i oddają ich pod „opiekę państwa” czyli przerzucają koszty na innych. To jednak – jak mawiał Stefan Kisielewski – nie kryzys, a rezultat.

Podsumowując należy stwierdzić, że choć autorom nie wypada odmawiać dobrych chęci, to proponowane metody nie zlikwidują problemu, a jedynie staną się problemami naszych dzieci, wnuków i prawnuków. Właśnie dlatego, propozycje te będą do przyjęcia przez obecną „klasę polityczną” lub jak chce członek tejże pan Donald Tusk – „klasę próżniaczą”, gdyż pozornie zmieniając wiele, zostawiają wszystko po staremu. Rozwiązanie problemu jest możliwe, ale wymaga wyjścia poza schemat obowiązujący w „państwach opiekuńczych” będących w istocie niewydolnymi strukturami generującymi problemy rozsadzające system finansów publicznych i zamieniającymi wolnych obywateli w niewolników systemu.

PRZEZWojciech Popiela
Poprzedni artykułPopiela: Kto zawyża ceny paliw?
Następny artykułPopiela: Wolni ludzie, do broni!
Wojciech Artur Popiela – polityk, były prezes Unii Polityki Realnej, były wiceprzewodniczący Rady Fundacji PAFERE.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj