Rządy nie mogą ręcznie sterować gospodarką, ponieważ socjalizm się nie sprawdza

Foto. pixabay.com
PAFERE WIDEO

Pogląd przedstawiający bogactwo, siłę i postęp gospodarczy jako owoce działań rządu staje się wielce niebezpieczny, jeśli wierzyć weń zaczynają politycy, a szczególnie premierzy. Na nasze nieszczęście najgorliwszym w historii Nowej Zelandii wyznawcą tego mitu zostać miał sir Robert Muldoon, zaprzysięgły zwolennik ręcznego sterowania gospodarką. Istnieje powiedzonko mówiące, iż partie polityczne znikają ze sceny dziejów, gdy uwierzą we własną propagandę. Sir Robert zachwycił się głoszonymi przez siebie hasłami aż za bardzo. Został wręcz opętany obsesją wyrosłą ze wspomnianego mitu. Naprawdę sądził, że jakikolwiek problem ekonomiczny może być rozwiązany za pomocą odgórnej regulacji.

Jeśli stopy procentowe były za wysokie – odgórnie je obniżał.
Jeśli ceny były za wysokie – zamrażał je.
Jeśli robotnicy żądali większych wynagrodzeń, mogących nadążyć za wzrastającymi cenami – zamrażał płace.
A jeśli inwestorzy zaczynali wycofywać swój kapitał – wprowadzał restrykcje dewizowe uniemożliwiające swobodny obrót walutowy.

Tak więc w 1984 roku gospodarka nowozelandzka była już najbardziej regulowaną gospodarką poza blokiem sowieckim. Byliśmy Polską południowego Pacyfiku. Jeśli sir Robert Muldoon pragnął zademonstrować rodakom, że słabością socjalizmu jest to, iż się nie sprawdza w praktyce, nie mógł wybrać lepszej drogi postępowania.

Wielkie zmiany, których świadkiem jest cała Nowa Zelandia, nie są efektem działań polityków. By poradzić sobie na rynku, wielkie, biurokratyczne firmy zmniejszyły i uprościły swoje struktury. Największą w kraju fortecą biurokracji jest jednak administracja centralna. Biurokracja, zarówno w sektorze prywatnym, jak i publicznym, zawsze broni się przed zmianami. Ta druga stawia jednak znacznie bardziej zacięty i skuteczny opór. Siły dążące do zmiany odniosły na szczęście zwycięstwo. Choć miło jest być uznawanym za współautora transformacji, trzeba jasno powiedzieć, że wiele z reform przeprowadzonych przez czwarty rząd laburzystowski było w świecie zachodnim czymś naturalnym. Powód tego jest bardzo prosty. Dla każdego człowieka obdarzonego zdolnością perspektywicznego myślenia oczywiste było, że stare mechanizmy nie sprawdzały się w praktyce.

Powyższy akapit słusznie sugeruje, że nie każdy zgadza się z tym wnioskiem. Przeczytać można artykuły, a nawet prace doktorskie, stawiające tezę, iż z jakichś dziwnych czy wręcz podejrzanych powodów decydenci na całym świecie nagle stali się gorliwymi zwolennikami poglądów szkoły chicagowskiej, a w szczególności tych głoszonych przez panią Thatcher. Pani Thatcher była i jest ważnym autorytetem dla wielu ludzi na całym świecie. Nie oznacza to jednak, że można jej przypisywać obalenie muru berlińskiego, liberalizację rynku przez laburzystowskie rządy Nowej Zelandii i Australii oraz socjalistyczny rząd Francji (nie mówiąc już o reformach przeprowadzanych przez republikańską administrację amerykańską). Taki ogląd sprawy jest złudzeniem zahaczającym o paranoję. Przez cały świat przetaczała się bowiem potężna fala fundamentalnych zmian. Nie mogła jej wywołać samodzielnie grupka akademików i jedna pani premier.

Mówi się, że politycy zajmują się całą dobę zarządzaniem kryzysowym. Będąc u steru nawy państwowej, nie trzeba wiedzieć, dlaczego okręt tonie, by kazać wszystkim rzucić się do pomp. Większość znanych mi polityków nie ma pojęcia, dlaczego mechanizmy, które zdawały się pracować poprawnie, w rzeczywistości funkcjonowały wadliwie, co stało się oczywiste w latach osiemdziesiątych. Wiele podawanych opinii publicznej wyjaśnień przyczyn kryzysu jest doprawdy niedorzecznych. Czytelnik z pewnością miał okazję zapoznać się z tymi nonsensami:

Wszystkiemu winni są Arabowie (ale cena ropy jest teraz najniższa od lat).
Wielka Brytania porzuciła nas na rzecz Unii Europejskiej, co doprowadziło do dramatycznego spadku naszych dochodów z eksportu (ale naszym najważniejszym partnerem handlowym jest Japonia, z którą wymiana kształtuje się na korzystnym poziomie).
Rujnują nas związki zawodowe (ale nowozelandzkie związki są tak słabe, że nabór w ich szeregi musi być przymusowy; oczywiste jest, iż związki, odarte ze swoich przywilejów, nie mogą być obarczane za cokolwiek).

Prawda jest taka, że rządy po prostu nie są w stanie kierować wielkimi przedsiębiorstwami w czasach, gdy zmiany następują jedna po drugiej. Staje się to oczywiste, gdy przyjrzymy się, jak technologia wykreowała światowy rynek kapitałowy. Miliardy dolarów przepływają codziennie z jednego kraju do drugiego. Na szczęście politycy wreszcie zrozumieli, że nie są w stanie powstrzymywać tych transferów. Zaledwie dwadzieścia lat temu nowozelandzcy przywódcy polityczni wierzyli, iż mogą ustalić wartość nowozelandzkiego dolara na wybranym przez siebie poziomie.

Dziś z tym poglądem obnoszą się jedynie nieliczni, w większości radykalni politycy. Chyba najlepiej tendencję tę obrazuje rozporządzenie podatkowe wydane przez ministra finansów Billa Bircha. Wydawanie takich rozporządzeń w sezonie przedświątecznym należy do nowozelandzkich tradycji. Mają one ustabilizować rynek w okresie bożonarodzeniowym. Bill Birch uznał wprowadzoną przez siebie redukcję podatków za najbardziej znaczącą w przeciągu dekady. W rzeczywistości nie miała ona żadnego wpływu na rynek, pomimo iż ogłoszona została z wielką pompą w trakcie transmitowanej przez telewizję konferencji prasowej rządu. Nazajutrz gubernator Banku Rezerw, dr Don Brash, w skromnym oświadczeniu prasowym dał wyraz panującemu wśród ekspertów banku przekonaniu, iż stopy procentowe są za niskie. Na efekty tej deklaracji nie trzeba było długo czekać. Jej skutki miały stać się odczuwalne nie tylko dla rynku, ale również dla każdego Nowozelandczyka. W ciągu zaledwie doby wzrosły koszty spłaty hipoteki, zadłużenia na karcie kredytowej, kredytu konsumenckiego, debetu na koncie bankowym. Porównanie efektów wywołanych przez dwa powyższe oświadczenia skłania do refleksji nad stopniową utratą władzy przez rząd na rzecz rynku. Gubernator Banku Rezerw jest sławną osobą. Czy Czytelnik jest sobie w stanie przypomnieć nazwisko jakiegokolwiek szefa tego banku z okresu rządów Roberta Muldoona?

Sądzę, że fakt nastania nowej ery ekonomicznej nie może być poddawany w wątpliwość. Pewien jestem, iż w przyszłości historycy ocenią, że postęp technologiczny i powstanie rynków globalnych umożliwiły transformację polityczną, której świadkami byliśmy przez ostatnie dziesięć lat. Zmiany dziejące się w gospodarce tłumaczą upadek muru berlińskiego, ekonomiczną transformację, przez którą przechodzą Chiny, reformy autorstwa Margaret Thatcher i Rogera Douglasa. Odpowiedź na pytanie, dlaczego zmiany w tylu różnych krajach idą podobnym torem, tkwi w niesłychanym podobieństwie problemów ekonomicznych, przed którymi stoją ich władze. Wszyscy mamy świadomość tego, że zmiany zachodzą bardzo szybko, a tempo to jeszcze się zwiększa. Czytając książkę Alvina Tofflera, kręcimy głową z niedowierzaniem, po czym powracamy myślą do teraźniejszości i już po chwili zapominamy o tym, co właśnie przeczytaliśmy. Jest tak dlatego, że w naszych czasach zmiana jest normą i dostrzegamy ją tak naprawdę tylko wtedy, gdy staniemy z boku i wytężymy uwagę, pragnąc zaobserwować rzeczy takimi, jakimi naprawdę są.

Moja babcia mawiała, że urodziła się w epoce konia i bryczki, przeżyła dwie wojny światowe i kryzys gospodarczy oraz widziała w telewizji człowieka stąpającego po Księżycu. Tę wyliczankę kończyła słowami: „Żadne z pokoleń żyjących wcześniej na tej planecie nie doświadczyło tak wielkiej zmiany, jakiej ja byłam świadkiem”. I miała rację. Tyle tylko, że każdy z Czytelników tej książki zobaczy na własne oczy znacznie więcej zmian, niż widziała moja babcia. Zmiany te prześcigną swą skalą przeistoczenie się człowieka z pasażera bryczki w astronautę. Co więcej, choć nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę, te kolosalne zmiany mają miejsce już teraz. Zachęcam Czytelnika, by – tak jak ja to uczynię w kilku kolejnych akapitach – cofnął się teraz pamięcią dwadzieścia lat wstecz, a następnie spróbował odtworzyć zmiany, jakie zaszły w jego miejscu pracy od tego momentu do chwili obecnej.

Swoją karierę prawniczą zacząłem od zatrudnienia się w firmie rodzinnej założonej pod koniec pierwszej wojny światowej. Był rok 1973. Gdyby założyciele tej kancelarii mogli jakimś cudem odwiedzić wtedy biuro firmy, zastaliby je niemal dokładnie takim, jakie je zostawili, a jedyną nowością byłyby dla nich długopisy kulkowe. Firma wciąż przechowywała na wszelki wypadek antyczną maszynę do pisania zakupioną przez jednego z jej założycieli. Proces archiwizacji przeprowadzany był w tradycyjny sposób, co przejawiało się między innymi w przechowywaniu wszystkich dokumentów w formie papierowej. Partnerzy zastanawiali się (przez sześć miesięcy) nad zakupem nowoczesnej wówczas elektrycznej maszyny do pisania, która zamiast w pałeczki odbijające litery na papierze wyposażona była w głowicę obrotową. W 1989 roku, gdy zasiadałem jeszcze w parlamencie, zaoferowano mi posadę w innej kancelarii. Zostałem zaproszony do jej biura, gdzie pokazano mi, jak przebiega praca w firmie.

W czasie obchodu poczułem się jak Rip Van Winkle. Nie byłem w stanie zauważyć żadnej maszyny do pisania. Od każdego prawnika zatrudnionego w firmie oczekiwano umiejętności posługiwania się komputerem (nie trzeba dodawać, że wszyscy taką umiejętnością rzeczywiście dysponowali). Każdy prawnik zaczynał swój dzień pracy od włączenia komputera. Ten zapamiętywał łączny czas pracy, grzecznie pytał się o zakres bieżącego zadania i o osobę za nie odpowiedzialną. To ostatnie pytanie komputer zadawał przez cały dzień (w końcu był to komputer z kancelarii prawniczej). Maszyna stała się niezbędnym narzędziem pracy. Zaproponowano mi przeprowadzenie eksperymentu. Poproszono mnie o wybranie jakiegoś kazusu, więc zdecydowałem się na zmorę każdego prawnika — spór między sąsiadami o granice ich posesji. Doradzono mi, bym wpisał hasło „spór o granice posesji”. Maszyna zadała mi serię pytań o potencjalnego klienta kancelarii i szczegółowe uwarunkowania konfliktu.

Następnie poprosiła o wskazanie, czy będziemy występować w roli skarżącego czy obrońcy. Po uzyskaniu potrzebnych informacji komputer opracował stosowną procedurę postępowania – przedstawił mi wzory pism procesowych, listę zarzutów, wykaz niezbędnych dokumentów sądowych i niezwykle obszerne wyliczenie precedensów mogących mieć znaczenie w tej sprawie. Za naciśnięciem kilku klawiszy mogłem zapoznać się z zawartością jakiejkolwiek biblioteki prawniczej w Nowej Zelandii, Australii, Ameryce Północnej czy Wielkiej Brytanii. Pisma dopracowywane były przez maszyny zajmujące się obróbką tekstu, drukowane przez drukarki laserowe i wysyłane przez telefaksy (żadne z tych urządzeń nie było dostępnych dwadzieścia lat temu). Cały specjalistyczny sprzęt znajdował się siedem pięter pode mną. Gdy pracowałem jako asystent prawny, większość czasu poświęcałem na wyszukiwanie w bibliotece informacji o precedensach. To, co zajmowało mi wtedy całe tygodnie, teraz trwało kilka sekund. Podczas gdy każdemu prawnikowi pomagał wówczas sztab złożony z sekretarki (czasami dwóch), młodszego prawnika, asystenta prawnego i księgowego, w firmie, w której wizytę opisuję, nawet starsi prawnicy nie mieli własnej sekretarki. Dzięki komputerom całą papierkową robotą mogła zajmować się zaledwie garstka personelu.

Tak właśnie wygląda rewolucja. Zmiany, które zaszły w ciągu dwudziestu lat w kancelarii prawniczej, są oczywiście częścią szerszego procesu obejmującego całą gospodarkę. Firmy korzystające do tej pory z usług rozrośniętego aparatu administracyjnego są w stanie, dzięki wykorzystaniu nowoczesnej technologii, przeprowadzić znaczną redukcję personelu. Przedsiębiorstwo, które ma taką transformację za sobą, jest bardziej elastyczne i łatwiej adaptuje się do błyskawicznie zmieniających się warunków ekonomicznych. Efekty wywierane przez nową technologię na największego molocha biurokratycznego – administrację rządową – są doprawdy rewolucyjne.

Fragment książki Richarda Prebble „Nowozelandzkie odrodzenie gospodarcze”.

Poprzedni artykułPolski system edukacji kształci ludzi posłusznych i uległych. Czy zmiana jest możliwa? – Krzysztof Szczawiński dla PAFERE
Następny artykułEstonia a Centesimus Annus: uniwersalne przesłanie nadziei
Richard William Prebble (ur. 7 lutego 1948) – nowozelandzki polityk; jeden z architektów nowozelandzkiego odrodzenia gospodarczego lat 80. XX wieku.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj