Najnikczemniejszy z podatków

Historia ludzkości to zarazem historia celowego psucia pieniądza. Nie chodzi mi tu wcale o fałszerzy, bo ich aktywność w skali dziejów to zaledwie namiastka wobec tego, co czynili rządzący wespół z bankierami / Autor prowadzi bloga – Twardy Blog…

PAFERE WIDEO

Krew mnie zalewa! Sięgam po kolejny podręcznik z podstaw ekonomii i niemal w każdym to samo. Obojętnie – dla uczniów czy studentów – podobna, powielana brednia. Inflacja definiowana jest jako „proces wzrostu przeciętnego poziomu cen w gospodarce”. Ba – bywają i takie, które nazywają ją „zjawiskiem postępującego wzrostu cen”. Określenie „zjawisko” sugerowałoby wręcz jej naturalny i spontaniczny charakter; jako coś, co może powstawać samoistnie, zbiegiem przypadkowych okoliczności, gdzie – jak wiadomo – nie ma winnych.

Zupełnie inaczej przedstawiano inflację jeszcze 70 i 100 lat temu, ale po takie podręczniki – niczym po księgi zakazane – dziś trzeba specjalnie udać się w najciemniejsze zakamarki starych uniwersyteckich bibliotek, do dobrych antykwariatów, albo po niskonakładowe wznowienia do niszowych wydawnictw. Wtedy inflacja była po prostu „zwiększaniem ilości pieniądza w obiegu ponad rynkowy popyt na pieniądz”. Podkreślam; nie „zwiększaniem się”, lecz „zwiększaniem”, a za taki proceder bezapelacyjnie zawsze odpowiadał ten, kto o owym obiegu decydował.

Słowo „inflacja” wywodzi się od łacińskiego „inflare” (puchnąć) i pierwotnie oznaczała „wpompowywanie” pieniędzy w rynek w tempie szybszym niż przyrost produkcji dostępnej do kupienia. Ogólny (inflacyjny) wzrost cen był dopiero następstwem takiego działania.

Z porównania obydwu definicji jasno wynika zatem, że w tej „uwspółcześnionej” prawdziwą przyczynę zastąpiono skutkiem. A może raczej… celowo za skutkiem ukryto ?

Pieniądz to bilet…

„Rynkowy popyt na pieniądz” nie oznacza „pragnienia większych finansów”. Taki popyt byłby nieograniczony. Któż powie, że ma dosyć kasy?.. Jest on wyraźnie określony wolumenem dóbr obecnych w wymianie handlowej. Zgodnie z tym, a także zgodnie ze zwykłą uczciwością wobec ludzi, liczących na godziwe życie w zamian za wysiłek pracy – pojawienie się w obiegu dodatkowej jednostki pieniądza musi być poprzedzone chociaż jednostką dodatkowo wytworzonego produktu.

Już wcześniej pisałem na łamach „Tygodnika Ilustrowanego”(55/2016), że pieniądz działa tak samo jak bilet do kina lub miejscówka na pociąg. Sam jest zaledwie kawałkiem kolorowego papierka lub blaszki. Jego wartość wynika dopiero z tego, do czego uprawnia. I musi do czegoś uprawniać! Nie pracujemy bowiem „dla pieniędzy”, lecz dla dostępu do puli określonych towarów i usług, pozwalającej żyć naszym rodzinom na stopie, do jakiej przywykły. Jeżeli pominiemy banalny epizod udowadniania przed sprzedawcą w sklepie swoich praw do uczestnictwa w tzw. społecznym podziale dóbr – banknotem lub kartą płatniczą – wychodzi na to, że jak przez całe wieki, tak i teraz za pracę jesteśmy (lepiej lub gorzej) wciąż wynagradzani „w towarze”.

Szybko i zdecydowanie rozprawilibyśmy się z „dowcipnym” kasjerem w kinie, gdyby się okazało, że na długo wyczekiwany seans filmowy sprzedano nam bilety na nieistniejące miejsca. Za to – gdy państwo raczy nas dodrukiem „pustego” pieniądza – z łatwością pelikanów łykamy różne propagandowe kocopały, że… ceny muszą rosnąć, bo koszty drożeją.

Inflacja sama się nie robi…

Robert P. Murphy – amerykański ekonomista – w „Niepoprawnym politycznie przewodniku po kapitalizmie” m.in. rozprawia się z mitem, że podniesienie ceny ropy automatycznie skutkuje skokiem cenowym wszystkich, transportowanych przecież, towarów. Faktycznie staje się tak dopiero, gdy państwa korzystając z pretekstu wylewają na swoje rynki dodatkowe środki pieniężne. Bez tego podrożałyby najwyżej artykuły uważane za podstawowe, na inne zaś zwyczajnie spadłby popyt. To tak, jak z budżetem domowym – jeżeli jakieś pilne wydatki rodzinne nagle rosną przy niezmiennych dochodach, trzeba zacisnąć pasa i coś innego ograniczyć, albo z czegoś zwyczajnie zrezygnować.

Historia ludzkości to zarazem historia celowego psucia pieniądza. Nie chodzi mi tu wcale o fałszerzy, bo ich aktywność w skali dziejów to zaledwie namiastka wobec tego, co czynili rządzący wespół z bankierami. Począwszy od nikczemnych prób „rozmnażania” kwitów potwierdzających prawa do depozytów w skarbcach, którymi rozliczano transakcje – poprzez zmonopolizowanie bicia monety przez władców z potajemnym jej „odchudzaniem” ze szlachetnych kruszców – aż po ograniczanie wolnej bankowości i odejście od tzw. parytetu złota oraz od 100-procentowej rezerwy.

Praktycznie do I. Wojny Światowej to zwykłe banki komercyjne miały prawo emitować banknoty pod warunkiem odpowiedniego pokrycia w złocie – zwłaszcza w drugiej połowie XIX w. inflacja była sytuacją stosunkowo rzadką. Systemów z bankami centralnymi do tego czasu prawie nie było (w XIXw. na całym świecie było ich ok. 20). Jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać dopiero w okresie międzywojennym i tuż po II wojnie, oficjalnie jako instytucje mające zapobiegać nadmiarowi pieniądza – jednak od tamtej pory inflacja jakoś paradoksalnie jest naszą wierną towarzyszką.

Czarcia maszynka

Bank centralny może pomnażać pieniądze w obiegu na kilka sposobów. Niekoniecznie musi je dodrukowywać i przekazywać podporządkowanym bankom komercyjnym w zamian za papiery wartościowe. Najwymyślniejszym mechanizmem zdaje się być manipulowanie tzw. stopą rezerwy obowiązkowej.

Załóżmy, że stopa ta aktualnie wynosi 10%. Oznacza to, że każdy z kontrolowanych banków musi utrzymywać dziesiątą część posiadanych środków na swoim rachunku w banku centralnym, a dopiero resztą dysponuje swobodnie. Do jednego z takich banków – nazwijmy go „A” – wpłaca sobie 1000 dolarów obywatel Iksiński. Bank A natychmiast powierza z tego bankowi centralnemu 100 dolarów, zaś 900 pozostawia u siebie. Ponieważ celem takiej instytucji jest zarabianie na kredycie – bank A pożycza w międzyczasie owe 900 dolarów jakiemuś klientowi, który robi za nie zakupy u obywatela Ygrekowskiego. Ten z kolei 900-dolarowy utarg deponuje w swoim ulubionym banku B. Bank B – zgodnie z przepisami – postępuje podobnie do banku A tj. 10% gotówki umieszcza na rachunku w banku centralnym, a 810 zapewne także udostępni jakiemuś kredytobiorcy.

CZYTAJ DALEJ

1
2
PRZEZTomasz J. Ulatowski
Poprzedni artykułMazur: Lichwiarze istnieją
Następny artykułMazur: Rehabilitacja podatku obrotowego
Tomasz J. Ulatowski autor książki "Ukryta nikczemność. Kto zyskuje, a kto traci na inflacji?". Ekspert PAFERE w zakresie polityki monetarnej rządu.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj