Manifest Socjalistyczny

PAFERE WIDEO

Prezes Jarosław Kaczyński w wykładzie wygłoszonym w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu przedstawił swoje poglądy na państwo, własność i rynek, które w największym skrócie można określić jako Manifest Socjalistyczny.

Na pierwszym miejscu prezes Kaczyński postawił „państwo”, dając do zrozumienia, że nie tylko w znaczeniu – jak to nazwał – „przyczynowo-skutkowym”, ale również chronologicznym. Wydaje się, że taki pogląd jest błędny również przez to, że prawdopodobnie ahistoryczny. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, własność, rozumiana jako władza nad rzeczą, a także rynek, jako wymiana dóbr, zaistniały wcześniej, niż państwo. Jakiś człowiek oswoił dzikiego konia i przez to zyskał nad nim władzę. To był jego koń i to wcale nie dlatego, że jakieś „państwo” o tym zadecydowało, tylko dlatego, że to on schwytał i ujeździł tego konia, nabywając władzę nad nim dzięki włożonej w to pracy. Podobnie rolnik, który wyhodował zboże, posiadł nad nim władzę w postaci możliwości zrobienia zeń użytku według własnej woli nie dlatego, że jakieś „państwo” mu tę władzę nadało, tylko dlatego, że to on je wyhodował, to znaczy – włożył w jego wyhodowanie swoją pracę. To jest legitymacja własności, a nie – jak to z rozbrajającą szczerością powiedziała w rozmowie z Robertem Mazurkiem ówczesna faworyta prezesa Kaczyńskiego, pani Elżbieta Jakubiak – „zaświadczenie” wydane przez urząd. Dlatego właśnie właściciel ma władzę nad rzeczą, to znaczy – możliwość zrobienia z niej użytku, jaki sam uważa za stosowny. Skoro tak, to może swoją rzecz również wymienić na cudzą, jeśli właściciel innej rzeczy też wyrazi objawi taką intencję. Spotkanie takich dwóch właścicieli i osiągnięte przez nich porozumienie w sprawie wymiany należących do nich rzeczy tworzy rynek. Jak widzimy, wbrew temu, co mówił pan prezes Kaczyński, „państwo” wcale nie było, ani nie jest potrzebne ani do powstania własności, ani do zaistnienia wymiany rzeczy, czyli rynku. Przykład z sarną, wilkami, niedźwiedziem i tygrysem wcale nie dowodzi ani konieczności istnienia państwa, ani – tym bardziej – jego pierwotnego charakteru względem własności i rynku. Jeśli ma czegokolwiek dowodzić, to najwyżej tylko tego, że pan prezes Kaczyński nie rozumie, o czym mówi.

Ale chociaż nie rozumie, to w tej ignorancji jest metoda. Nadawanie „państwu” charakteru pierwotnego zarówno względem własności, jak i rynku, jest prezesowi Kaczyńskiemu potrzebne do uzasadnienia konieczności pierwszeństwa „państwa” nad gospodarką, to znaczy – wytwarzaniem i wymianą dóbr. W takim razie, wzorem Wojskiego z „Pana Tadeusza” – wypada nam „rozebrać z uwagą”, co to właściwie jest, to całe „państwo”. Otóż jeśli eliminujemy po kolei niekonieczne jego cechy, bez których nadal rozpoznajemy w nim „państwo”, na samym końcu pozostaje nam monopol na przemoc. „Państwo” bez przemocy istnieć nie może, bo „państwo” jest zorganizowaną przemocą. O ile właściciele i uczestnicy rynku funkcjonują w stosunkach wzajemnych w ten sposób, że wysuwają wobec siebie nawzajem propozycje, to „państwo” żadnych propozycji wobec nikogo nie wysuwa. „Państwo” wydaje rozkazy, a ich wykonanie wymusza siłą. Państwo monopolizuje przemoc, podobnie jak właściciel monopolizuje władzę nad rzeczą i z tym „towarem” wchodzi na rynek, ale nie po to, by cokolwiek wymieniać, tylko po to, by zawłaszczać. Ponieważ rozsądek, a także hipokryzja nakazuje udrapowanie przemocy w jakiś kamuflujący kostium, „państwo” chętnie drapuje się w kostium sprawiedliwości. To nawet nie musi być zawsze całkiem odległe od prawdy, bo „państwo” gwoli ochrony własnego monopolu na przemoc, zwalcza wszystkich innych amatorów używania przemocy, a niekiedy nawet bywa, że używa własnej przemocy w służbie sprawiedliwości. Wszelako – jak mówi poeta – „rzadkość to wielka i obrosła mitem”, o którym pan prezes Kaczyński nawet w swoim wykładzie wspomniał, to znaczy – mitem „sprawiedliwości społecznej”.

Warto zatrzymać się chwilę nad pojęciem sprawiedliwości, bo od sposobu jego rozumienia bardzo wiele zależy – również model państwa i model systemu prawnego. Sprawiedliwość możemy rozumieć na dwa sposoby: pierwszy – jako idealny model stosunków społecznych, wyrażany przez marksistowską formułę: „od każdego według jego możliwości, każdemu – według potrzeb”. Żeby praktykować sprawiedliwość według tej formuły, musimy dokładnie znać zarówno możliwości, jak i potrzeby. Z potrzebami sprawa jest prosta; każdy może sam je określić. Inna sprawa, czy należy takie deklaracje przyjmować bezkrytycznie, bo wiadomo, że ludzie mają skłonność do wyolbrzymiania swoich potrzeb. Znacznie gorzej jest z możliwościami; rzadko kiedy ludzie znają nawet własne możliwości – a tymczasem musimy mieć w tym względzie wiedzę pewną, bo w przeciwny razie nie moglibyśmy praktykować sprawiedliwości. W tej sytuacji nie ma innej rady, jak wyposażyć kogoś (a kogóż można wyposażyć w taką kompetencję, jeśli nie „państwo”, które tylko na to przecież czeka?) w uprawnienie arbitralnego decydowania zarówno o „możliwościach”, jak i „potrzebach”. Oznacza to, że jeśli nawet w takiej sytuacji można by praktykować sprawiedliwość, to jednak za cenę zamordowania wolności, bo skoro czyjeś decyzje w kwestii możliwości i potrzeb musiałyby być przyjęte „powszechnie i bez zastrzeżeń”, to znaczy, że wolności, rozumianej jako swoboda wyboru, już nie ma. Okazuje się, że przy tej formule możemy albo myć ręce, albo myć nogi; albo praktykować sprawiedliwość – ale bez wolności, albo zachować wolność – ale już bez sprawiedliwości. Na szczęście jest inny sposób rozumienia sprawiedliwości – formuła autorstwa Ulpiana Domicjusza, według której „iustitia est firma et perpetua voluntas suum cuique tribuendi”, co się wykłada, że sprawiedliwość jest to niezłomna i stała wola oddawania każdemu, co mu się należy. No dobrze – ale skąd właściwie możemy wiedzieć, co się komu należy? To proste – każdy może to zadeklarować. No tak – ale czy takie deklaracje można traktować bezkrytycznie? Jasne, że nie – zatem wszystko zależy od tego, czy istnieje sposób obiektywnego weryfikowania takich deklaracji, możliwy do zastosowania w skali społecznej. I taki sposób istnieje, właśnie w postaci umów. W umowach kontrahenci przedstawiają sobie nawzajem deklaracje oczekiwań i jeśli dochodzi do zawarcia umowy, to znaczy, że te wzajemne oczekiwania zostały przez samych zainteresowanych uznane za uzasadnione. Jak widzimy, przy tej formule sprawiedliwość można praktykować na razie bez udziału państwa, podczas gdy przy formule poprzedniej pojawiło nam się ono na samym początku w całej swojej grozie i bezwzględności. Czy zatem państwo jest w ogóle niepotrzebne? Nie, bo zdarzają się przypadki nadużycia zaufania. Wtedy państwo może wkroczyć i całą swoją siłą zmusić nielojalnego kontrahenta do wykonania tego, do czego dobrowolnie się zobowiązał. Ale nie wcześniej! Państwo ze swoją przemocą nie powinno wkraczać w fazie, gdy kontrahenci negocjują umowę, bo w takiej sytuacji nie mielibyśmy już pewności, czy wzajemna weryfikacja oczekiwań jest aby autentyczna; czy kontrahent zgodził się na ofertę, bo jest do niej przekonany, czy dlatego, że został zastraszony. Jedyną gwarancją autentyczności weryfikacji wzajemnych oczekiwań jest dobrowolny charakter umowy, a to oznacza, że przy tym sposobie rozumienia sprawiedliwości, może być ona praktykowana jedynie w warunkach wolności. Najwyraźniej formuła Ulpiana Domicjusza jest lepsza, niż formuła Karola Marksa, a z niej możemy wyprowadzić zarówno wolnościowy model państwa, które ogranicza się do bycia strażnikiem umów prywatnych oraz wolnościowy model ustawodawstwa, w którym sami kontrahenci ustanawiają prawa między sobą, a państwo udziela im sankcji.

Tymczasem pan prezes Kaczyński, eksponując „państwo” jako źródło własności i organizatora rynku, forsuje zupełnie inny model państwa i inny model ustawodawstwa. O ile wcześniej można było tylko podejrzewać, że jego ideałem jest przedwojenna sanacja, to po toruńskim wykładzie mamy w tym względzie całkowitą pewność. Model państwa według prezesa Kaczyńskiego doskonale wpisuje się w artykuł 4 ust. 1 konstytucji kwietniowej z 1935 roku, gdzie czytamy, że „w ramach państwa i w oparciu o nie kształtuje się życie społeczeństwa”. To znaczy, że to „państwo” a więc – urzędniczy aparat państwa wyznacza owe „ramy” i metodami władczymi „kształtuje” w ich obrębie nie tylko stosunki gospodarcze, ale całe „życie społeczeństwa”. Według ust. 2, to „państwo” zapewnia mu (tj. społeczeństwu” – SM) „swobodny rozwój”, a gdy dobro powszechne wymaga, nadaje mu kierunek lub normuje jego warunki. Nie ulega wątpliwości, że ocena, czy „dobro powszechne” czegoś wymaga, czy nie, należy do wyłącznych kompetencji „państwa”, które wtedy „nadaje kierunek” całemu społeczeństwu. Czy w sytuacji, gdy „państwo” działając w sposób sobie właściwy, to znaczy – rozkazując i wymuszając spełnienie swoich rozkazów siłą – „nadaje kierunek”, można jeszcze mówić o „swobodnym rozwoju”?

W tym kontekście przedstawiony przez ministrów rządu pani premier Beaty Szydło program „repolonizacji”, będący w istocie programem renacjonalizacji gospodarki, nie pozostawia wątpliwości, że długofalowym celem Prawa i Sprawiedliwości jest przywrócenie w Polsce ustroju socjalistycznego tyle, że bez Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Bardzo możliwe, że prezes Kaczyński wyczuł tęsknotę znacznej części polskiego społeczeństwa za państwem socjalistycznym w którym, „czy się stoi, czy się leży”, każdy jakoś tam spadnie na cztery łapy. Warto zwrócić uwagę, że ci, którzy nie bali się wolności, w większości z Polski wyjechali, a tym, którzy zostali, socjalizm specjalnie nie przeszkadza, przeciwnie – nawet napawa nadzieją na życie beztroskie. Bardzo możliwe, że ten Manifest Socjalistyczny, w powiązaniu z inicjatywami skierowanymi na opanowanie samorządów terytorialnych i programami rozdawnictwa, przyniesie PiS-owi wyborcze zwycięstwo – ale przywrócenie socjalizmu w naszym nieszczęśliwym kraju nie doprowadzi do odblokowania narodowego potencjału gospodarczego, skutecznie zablokowanego zarówno przez ustanowiony w 1989 roku model kapitalizmu kompradorskiego, przez postępującą biurokratyzację państwa i przez niemiecki projekt Mitteleuropa z roku 1915. Powiem więcej – widoczna coraz bardziej tendencja do renacjonalizacji i przywrócenia wiodącej roli „państwa” w gospodarce stanie się kolejnym czynnikiem blokującym narodowy potencjał, skutecznie zniechęcając ludzi przedsiębiorczych do inwestowania – bo po cóż i w co właściwie inwestować w sytuacji, kiedy właśnie nadchodzą bolszewicy?

Artykuł pochodzi z tygodnika „Najwyższy Czas!”. Przedruk za zgodą redakcji.

Poprzedni artykułInflacja – komu służy, komu szkodzi?
Następny artykułZłoto to podstawowa globalna waluta stojąca na straży prawa własności
Stanisław Andrzej Michalkiewicz – polski prawnik, nauczyciel akademicki, eseista, publicysta, polityk oraz autor książek o tematyce społeczno-politycznej. Działacz w opozycji PRL, współzałożyciel Unii Polityki Realnej i Członek Rady PAFERE.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj